Zamachowcy,
którzy dokonali krwawych ataków w mieście Reyhanli na południu Turcji, w
pobliżu granicy z Syrią, byli powiązani z syryjskim wywiadem -
powiedział w nocy z soboty na niedzielę wicepremier Turcji Besir Atalay
W
eksplozji dwóch samochodów pułapek w Reyhanli zginęło w sobotę co
najmniej 46 osób, a 140 zostało rannych. Jeszcze przed wypowiedzią
wicepremiera Turcji, szef tureckiego rządu Recep Tayyip Erdogan
zasugerował, że zamach może mieć związek z trwającym od ponad dwóch lat
konfliktem w Syrii lub z procesem pokojowym, który ma zakończyć trwającą
od blisko trzech dziesięcioleci zbrojną rebelię kurdyjskich
separatystów. Turcy sprawdzają teraz, w jaki sposób zamachowcy z Reyhanli byli powiązani z syryjskim wywiadem.
Turecki
wicepremier Besir Atalay poinformował w niedzielę o aresztowaniu
dziewięciu osób w związku z podwójnym zamachem bombowym w mieście
Reyhanli, na południu Turcji, w pobliżu granicy z Syrią. Według
najnowszych danych zginęło w nim 46 osób. Na konferencji prasowej dodał, że wszyscy zatrzymani to obywatele Turcji.
Z kolei minister spraw wewnętrznych Muammer Guler powiedział, że
sobotnie ataki zostały przeprowadzone przez ugrupowanie powiązane z syryjskim wywiadem, ale nie wymienił jego nazwy.
W niedzielę turecka telewizja informacyjna NTV podała, że
bilans
ofiar śmiertelnych sobotnich wybuchów samochodów pułapek w Reyhanli
wzrósł do 46, po tym jak trzy osoby ranne zmarły w szpitalu. W niedzielę
rano w szpitalach pozostawało ok. 50 rannych. Tureckie MSW dodało, że
do tej pory zidentyfikowano 35 ofiar, a trzy z nich to Syryjczycy.
Wcześniej
szef tureckiego MSZ Ahmet Davutoglu wyraził przekonanie, że za
podwójnym zamachem w Reyhanli stoją siły lojalne wobec prezydenta Syrii
Baszara el-Asada, przeciwko któremu w kraju toczy się rebelia.
- Atak nie ma nic wspólnego z syryjskimi uchodźcami w Turcji, ale wszystko łączy go z syryjskim reżimem -
ocenił Davutoglu w wywiadzie z turecką telewizją TRT. Dodał, że ludzie
odpowiedzialni za zamachy bombowe w Turcji stoją też za
zeszłotygodniowym atakiem w syryjskim mieście Banijas, nad Morzem
Śródziemnym, gdzie bojownicy walczący po stronie Asada mieli zabić co
najmniej 60 osób.
Szef syryjskiej dyplomacji ostrzegł też przed "etnicznymi prowokacjami w Turcji i Libanie po masakrze w Banijas".
Trwający ponad dwa lata konflikt w Syrii podsycił napięcie między sunnitami a szyitami w regionie.
Rebeliantów wspierają m.in. sunnickie kraje, jak Arabia Saudyjska, a szyicki Iran popiera prezydenta Asada. Asada popiera też Hezbollah,
z którym walczy Izrael. Sytuacja jest napięta. Jeśli Turcja znajdzie
dowody na to, że została zaatakowana przez Syrię, za Turkami opowie się
NATO. Turcja jest bowiem członkiem paktu od 1952 roku.
Syryjski
reżim odrzucił w niedzielę oskarżenia władz w Ankarze. "Syria nie
popełniła i nigdy nie popełni takiego czynu, ponieważ nie pozwalają nam
na to nasze wartości" - oświadczył na konferencji prasowej
transmitowanej w telewizji minister informacji Omran Ahid ez-Zubi.
"Byliśmy zasmuceni z powodu śmierci męczenników" w zamachach na południu
Turcji - dodał.
Zubi powiedział też, że strona turecka jest
"odpowiedzialna za wszystko, co wydarzyło się w Syrii, i to, co stało
się w sobotę w Turcji", ale nie rozwinął tej wypowiedzi. Zażądał
następnie ustąpienia tureckiego premiera Recepa Tayyipa Erdogana,
którego określił jako "mordercę i rzeźnika".
Turcja jest jednym z głównych krytyków reżimu Asada.